Na naszej (chyba zacząłem się mocno identyfikować, hihi) stronie znalazłem taki oto tekst: " Ważną grupę kolekcjonerów stanowią rodzice z dziećmi, którzy planują weekendowe wycieczki lub swoje urlopy według miejsc występowania Znaczków Turystycznych". Idea ta zdecydowanie wpisuje się w mój dzisiejszy felieton.

Historia przez małe "H"

Mój syn, często pyta mnie: "Tata, skąd ty tyle wiesz o historii, o miejscach które odwiedzamy". Odpowiadam, że przede wszystkim z książek. Jednak niedawno zadałem sobie pytanie, skąd się wzięło moje zainteresowanie książkami i w ogóle tematyką historyczną? Niestety, nie ze szkoły. Należę do pokolenia przed gimnazjalnego, a i tak denerwował mnie fakt, że co zmiana szkoły, to nudna powtórka historii - prehistoria, starożytność, średniowiecze itd. itd. brrrr... nie do wytrzymania. W zupełnie inny sposób historię zaczął "pokazywać" mi mój dziadek. To było coś fascynującego. Najpierw trochę opowiadał (zresztą bardzo ciekawie), a potem nagle przerywał opowieść, wymawiając się na przykład, brakiem czasu - w zamian za to podsuwał książkę. Jak się potem okazało specjalnie wcześniej wybraną - spryciarz!

Jedziemy dotykać historii

Dziś, chciałbym polecić wam dwa znaczkowe miejsca. Miejsca, które są moim zdaniem, świetną możliwością rodzinnego wypadu. Miejsca poprzez które możemy w fajny sposób pokazać dzieciom historię - historię, którą mogą doświadczyć w inny sposób, niż mają to na co dzień w szkołach. Co prawda troszkę zaryzykowałem, ponieważ zaproponowałem Marcelemu, żeby jeśli chce, to wziął ze sobą swojego szkolnego przyjaciela, Leszka. Czemu zaryzykowałem? To proste - dwóch rozbrykanych dziesięciolatków i wizyta w dwóch muzeach. Przecież wiadomo, że muzea są nudne, że trzeba być cicho, że nie można nic dotykać - nudy tata, nudy!!! Trochę w tym prawdy, oczywiście z punktu widzenia tak młodych ludzi. Całe szczęście są w Polsce takie miejsca, które potrafią zmienić zdanie "młodocianych turystów". Ja jednak chciałem w tym dniu pójść troszkę dalej. Troszkę "pod górkę" i wybrałem dwa różnego rodzaju miejsca. Pierwsze w którym rozbrykanie pasażerowie tylnego siedzenia mojego samochodu, będą mogli kontynuować zabawę w muzeum. Drugie, gdzie muszą grzecznie chodzić i wsłuchiwać się w słowa przewodnika (choć przyznam nietypowego). No dobra, nie trzymam już w niepewności - obrałem kurs na Puszczykowo, a konkretnie na Muzeum Arkadego Fiedlera. Po drodze opowiedziałem chłopcom kim był Fiedler. Oczywiście najbardziej zainteresowali się jego książką "Dywizjon 303" i tu "złapałem na nich haka", mówiąc: - w muzeum zobaczycie prawdziwy samolot z bitwy o Anglię.

cz2fot1
 Wódz Azteków i Arkady Fiedler

Kto był w tym muzeum zapewne przyzna mi rację, że jadąc pierwszy raz do willi Fiedlerów, wąskimi uliczkami Puszczykowa, człowiek nie spodziewa się rozmachu z jakim zostało urządzone muzeum. Dla mnie jest to perełka na mapie Wielkopolski. Jeśli jesteście z dziećmi, radzę wam żeby po przekroczeniu bramy posesji, od razu skierować się w lewo, do kasy. Pójście w stronę prawą może spowodować u dzieci wielkie ŁAŁ przez duże Ł!!!! Dlaczego? Zaraz do tego dojdziemy, ale powiem jedno - z tej części, dzieci jest bardzo trudno odciągnąć. Poza tym, część ta, według regulaminu jest dostępna dopiero po wykupieniu biletów.

Poszliśmy więc zgodnie z wytycznymi i już widziałem, jak zaczynają otwierać się usta moich małych towarzyszy. Muzeum Arkadego Fiedlera składa się bowiem z ekspozycji w dwóch budynkach i naprawdę imponującej ekspozycji na dworze (jak widać nie jestem z Krakowa). Chłopcy widząc więc kopie egzotycznych pomników, indiańskich rzeźb, czy autentyczne tipi, zaczęli już ciągnąć szczękami po jesiennych liściach, które gęsto ścieliły się na ziemi. Skierowaliśmy się do willi Fiedlera, gdzie jest kasa i pierwsza ekspozycja. Specjalnie piszę willi, a nie budynku, bo w całym muzeum panuje atmosfera, którą śmiało można nazwać sielsko - rodzinną. Dowodem czego było spotkanie z pierwszym tubylcem - psem (bodajże Maltańczykiem, ale tego nie jestem pewien, bo było mocno wytarzany w liściach). Pies, widząc nas, podbiegł z piłeczką w pysku i zanim mogliśmy wejść i kupić bilety, musieliśmy "odwalić pańszczyznę" i zabawić psa rzucaniem piłeczki :). Kiedy weszliśmy, jeden z panów "leciał podłogę na mopie" - przerwał na chwilę by sprzedać bilety i znaczek turystyczny. Po czym wrócił do poprzedniego zajęcia, przy okazji mówiąc nam co zobaczymy w tym miejscu. Nie piszę tego z pretensją, bo naprawdę rodzinna atmosfera tego miejsca "wybaczała" wszystko z czym się tam spotkaliśmy. Tym bardziej, że w tych kilku pokojach były oryginalne zbiory samego Fiedlera. Zapytaliśmy pana z mopem, w jaki sposób pan Arkady przywiózł tak wielkie zbiory. Podobno wszystko przybyło do Polski statkami. Dziś byłoby to niemożliwe, ponieważ przepisy nie pozwalają już przywozić takich rzeczy jak wypchane egzotyczne zwierzęta, rytualne przedmioty a nawet idealna kopia czaszki łowców głów. Skąd wiemy, że to kopia? Oczywiście dzięki panu z mopem, który powiedział nam, że jest ona zrobiona ze skóry zwierzęcia, ale zrobiona wyśmienicie. Podobno kiedyś to miejsce zwiedzał, bardzo stary marynarz, który kiedyś na własne oczy widział autentyczne trofeum łowców głów i powiedział, że oryginał wyglądał dokładnie tak, jak Fiedlerowska kopia. Dość długo chłopcy stali przed sporym akwarium w którym pływały dwie duże ryby - groźne piranie z wód amazonki.

cz2fot3

 Budda... w tle widać amatorkę drapania za uchem,

 bokserkę Primę

W drugim budynku były dwie wystawy. Pierwsza fotograficzna, która była relacją z dość głośnej, niedawnej wyprawy polskiego śmiałka, który przejechał całą Afrykę, rodzimym produktem techniki motoryzacyjnej - Fiatem 126p. Druga, zlokalizowana w piwnicach przedstawiała życie Indian Ameryki Południowej. Duże wrażenie szczególnie dla dzieci. Chyba jednak atmosferę tej wystawy najlepiej oddadzą zdjęcia. Zaraz potem zaczęliśmy dokładniej oglądać eksponaty umieszczone w ogrodzie. Czego tam nie było? Naprawdę trudno wszystko opisać, a może nawet nie powinno się, byście jak najszybciej trafili do Puszczykowa i zobaczyli to na własne oczy. Wreszcie doszliśmy do miejsca dla dzieci wręcz magicznego. Miejsca w którym stoi kopia w skali 1 : 1 Santa Marii, czyli statku Krzysztofa Kolumba. Jak stało napisane, kopia ta jest tak zbudowana, że gdyby ją zwodować to utrzymywałaby się na wodzie! To, że ten statek tam stoi i robi wrażenie jest tak zwanym pryszczem. Do tego statku można wejść i zabawić się w zdobywcę nowych kontynentów. Od razu mówię zarezerwujcie sobie z godzinkę, bo mniej więcej tyle czasu trzeba, żeby móc odwołać sforę dzieci - wcześniej nie ma na to żadnych szans. Nawet jeśli już ich oderwiemy od statku, są jeszcze inne atrakcje, takie jak samolot Hurricane w polskich barwach z II Wojny Światowej. Stoi też posąg Buddy wykonany w skali 1 : 9. Co ciekawe jest to pierwsza wykonana kopia na świecie, największego posągu Buddy (53 m.). Niestety oryginał po około 1700 latach trwania, został zburzony przez Talibów w 2001 roku.

cz2fot2
 Dywizjon 303

Kiedy, więc dzieci bawią się w piratów, my mamy co oglądać, tym bardziej że obok stoi wykonana z metalu piramida, która w pomniejszeniu jest wierną kopią piramidy Cheopsa (te same kąty, tak samo ustawiona jeśli chodzi o kierunki świata). Jak twierdzą opiekunowie, można w niej naładować się niesamowitą energią. Być może - na pewno jednak można wzbogacić się materialnie bo w piramidzie znajduje się sklepik z pamiątkami. Rodzice, mogą też w czasie zabawy dziatwy oddać się małej rozpuście, bo tuż przy piramidzie jest jedyne miejsce w muzeum, które dostępne jest tylko i wyłącznie od osiemnastego roku życia. Niech odpowiedzią będzie zdjęcie tabliczki informacyjnej tego miejsca. Aha, bym zapomniał na tym terenie króluje drugi w tym miejscu pies z piłeczką w mordzie, przesympatyczna bokserka z długim śmiesznie zakręconym ogonem - Prima. Tu też trzeba odrobić pańszczyznę, z tym że ten przedstawiciel czworonożnych, woli drapanie za uchem, niż bieganie za piłką. I jeszcze jedno. Przed wyjazdem z tego magicznego miejsca, nie zapomnijcie przeczytać słów, które kierują do zwiedzających niektóre drzewa. O co chodzi? To zostawię niedopowiedziane, by wzmóc waszą ciekawość i determinację w dotarciu do miejsca, które pięknie uzupełnia nasze wyobrażenie, na przykład, o Kanadzie pachnącej żywicą, czy o rybach, które śpiewają w Ukajali.

Co czekało nas osiem kilometrów dalej? - Tym razem oglądanie historii za pomocą technik XXI wieku

Drugie miejsce znaczkowe, znajdowało się oddalone zaledwie o osiem kilometrów od domu Arkadego Fiedlera. Szybko więc znaleźliśmy się przed Pałacem Raczyńskich w Rogalinie. Byłem tu kilkukrotnie, odwiedzając słynne rogalińskie dęby, jednak jakoś się tak zdarzyło, że nigdy nie trafiłem do samego pałacu. Przyszedł więc na to czas. Zastanawiałem się tylko jak w "typowym" muzeum znajdą się moi mali turyści?

Po przyjeździe, od razu spodobał mi się jeden fakt - znaczków turystycznych nie można kupić w kasie - są one w sklepiku w jednym ze skrzydeł pałacu Raczyńskich - taka mała sugestia, co do sposobu zwiedzania i dobrze! Po kupieniu biletów ruszyliśmy w stronę pałacu. Moi towarzysze im bliżej byliśmy dość monumentalnej budowli, tym bardziej byli wyciszeni. Troszkę nie ma się co dziwić, bo pałac jest naprawdę duży i "bogaty" - co zresztą jest charakterystyczne dla tamtejszych czasów. Pałac był budowany w stylu końca baroku, więc elementy rokokowego przepychu są tu na miejscu dziennym. Zawsze uważałem, ze ten styl jest najbrzydszy z jakich znam, ale Raczyńscy zdecydowanie posiadali dobry gust. Niestety jak patrzę na niektóre "pałacyki - gargamele", dzisiejszych elit, tej opinii raczej wypowiedzieć nie mogę.

cz2fot5
 Róża Raczyńska, pędzla Jacka Malczewskiego i...

Wnętrze pałacu już od samego progu pokazuje wielkość rodu Raczyńskich. Zwróćcie proszę uwagę na balustradę klatki schodowej - jest niesamowita, tym bardziej, że swoją symbolikę, o której zwiedzający dowiadują się po około czterdziestu minutach od rozpoczęcia zwiedzania - więc na pewno ja wam tego teraz nie wyjawię :). Zwiedzanie zorganizowane jest w grupach wchodzących o określonych godzinach. Mój syn na tę wiadomość skrzywił się tak, jakby przed chwilą znalazł w kieszeni wczorajszy kisiel z obiadu - strasznie tego nie lubi. Jednak w szatni powoli zaczął zmieniać zdanie. Okazało się, że każdy posiadacz biletu otrzymuje specjalne urządzenie - coś w formie MP4. Do poszczególnych pokoi pałacu wchodzi się całą grupą (czego pilnuje chodząca z grupą pani - w naszym przypadku bardzo miła i wyrozumiała). Mała dygresja - pewnie niektórzy czytający (jak i zresztą ja) pamiętają czasy muzealnych kapci, które trzeba było w takich obiektach jak ten w Rogalinie, wzuwać na buty. Zapobiegało to niszczeniu często oryginalnych i historycznych parkietów. Młodym zwiedzającym służyły one jeszcze do czegoś innego - jak zaczynali się nudzić mieli darmową ślizgawkę :). Przynajmniej ja tak robiłem... ups - no cóż młodość :). W Rogalinie są piękne parkiety, ale kapci nie ma, za to pokoje wyłożone są wąskimi chodnikami, po których zwiedzający mają się poruszać i tego pani oprowadzająca pilnuje skrupulatnie. W każdym pokoju są umieszczone czujniki, które reagują na urządzenia - przewodniki i jeśli tylko wchodzimy do danego pomieszczenia z urządzenia słyszymy miły, radiowy męski głos opowiadający co właśnie widzimy. Nie będę wam szczegółowo opowiadał o zgromadzonych tam dziełach sztuki, bo jest ich po prostu mnóstwo. Wspomnę tylko o obrazach przyjaciela rodziny Raczyńskich, Jacka Malczewskiego, czy portrecie Michała Poniatowskiego, samego mistrza Marcello Bacciarellego, poza tym meble i prześliczne wnętrza.

cz2fot4
 Biblioteka Raczyńskich - coś pięknego, dlatego...

Na pewno, można powiedzieć jedno - jest co obejrzeć. Pamiętać należy że Rogalin podczas II Wojny Światowej, należał do Kraju Warty, a więc części Niemiec i nie był zniszczony. O dziwo oparł się również przemożnej sile czerwonoarmistów, bo już pod koniec lat czterdziestych otworzono w pałacu muzeum. Jednak o jednej sali muszę napisać. Nie mogę wytrzymać, a to dlatego, że sala ta to moje marzenie, moje najpiękniejsze sny, moje wyobrażenie mitycznej Atlantydy. No dobra już przestaje z tą megalomanią - jest to najpiękniejszy pokój biblioteczny jaki widziałem. Trudno to wszystko opisać (szczególnie mi, bo zaraz oddaje się marzeniom), więc niech pokażą to zdjęcia. Do zwiedzania jest jeszcze jedno skrzydło pałacu, powozownia, ogród z wspaniałymi punktami widokowymi na Wartę i jej rozlewiska. Oczywiście również ogromne rogalińskie dęby - Lech, Czech i Rus. Staruszki ledwo już się trzymają, więc na pewno warto wpaść do Rogalina jak najszybciej. Niesamowite jest to, że z każdego kąta, eksponatu, opowiadanej przez "przewodnika" historii, aż wręcz wylewa się wielki patriotyzm wspaniałej szlacheckiej rodziny Raczyńskich (swoją drogą ciekawe, co by powiedzieli, żyjąc w czasach dzisiejszych). Dlatego też, na koniec warto przejść kilkaset metrów do kaplicy rodziny Raczyńskich (wielkości nie powstydziłby się niejeden kościół), gdzie w krypcie pochowani są znamienici przedstawiciele tego rodu, a w szczególności premier na uchodźctwie Edward Raczyński.

Teraz coś dla ciała, ale jestem przekonany, że nasz rozum głodny dziś już być nie może

Wycieczka trochę czasu trwała, więc cała nasz trójka zaczęła, odczuwać tak zwane ssanie w żołądkach. W sezonie czynna jest restauracja zlokalizowana na pałacowym terenie. Cały rok otwarta jest za to, niedaleko położona restauracja "Pod dębami", którą pamiętam jeszcze z czasów podstawówki (a trochę czasu minęło - niestety), gdzie wycieczki szkolne trafiały na obiad :). Troszkę się zastanawiałem, czy nie będzie wiało tak zwaną komuną. Jednak okazało się, że restauracja jest godna polecenia - zjedliśmy naprawdę dobry obiad. No cóż dzień się powoli kończył. Fajny dzień, podczas którego - dzięki znaczkom turystycznym - odwiedziliśmy dwa ciekawe miejsca. Fakt, że było w tym zwiedzaniu mniej "ludzi" (były za to psy), a więcej "miejsc" - jednak na pewno warto. Najbardziej się cieszyłem, że jeszcze po tygodniu, mój syn i jego przyjaciel wspominali tę wycieczkę i to co wtedy zobaczyli. Ku mojej wielkiej uciesze, sporo z tego zapamiętali. Jestem przekonany, że również w ten sposób można budować w młodych Polakach patriotyzm - może któryś z nich w przyszłości będzie mężem stanu na miarę Edwarda Raczyńskiego?

Bobik