Dużo czasu minęło, od mojego ostatniego felietonu ze znaczkowych tras turystycznych. Sporo mam zaległości, bo wypraw znaczkowych było sporo w tym tak zwanym międzyczasie. Trochę też wolnego czasu spędziłem na tworzeniu nowych znaczkowych miejsc, co mam nadzieję zdążyliście zauważyć. Dziś chcę wam opowiedzieć właśnie o jednej z wielkopolskich tras turystycznych. Dla mnie wyprawa szczególnie fajna i ważna z dwóch powodów. Po pierwsze dlatego, bo wybrał się na nią, mój dwunastoletni syn, a te wyprawy lubię najbardziej. Po drugie dlatego, że jechaliśmy w miejsca, gdzie dołożyłem swoją „łapę” do stworzenia tychże znaczków. Od razu zaznaczam, że tak naprawdę dołożyłem nie łapę, a jedynie mały palec, bo największą robotę zrobił w tej sprawie, wszystkim znany znaczkoman – niejaki Hubert z miasta Oborniki (i wszyscy już wiedzą o kogo chodzi).

Wyprawa miała w dużej mierze dotyczyć zwiedzania miejsc z czasów początków zorganizowanego państwa polskiego (z wyjątkiem dwóch miejsc bliższych naszym czasom, ale o tym za chwilę). Chodzi oczywiście o trzy posiadłości naszego wielkiego protoplasty Księcia Mieszka I. Cieszyłem się na tę wyprawę niezmiernie. Od najmłodszych lat staram się „sprzedawać” historię naszego kraju synowi, czytam mu książki, opowiadam, a potem staramy się odwiedzać te miejsca o których czytaliśmy. Tak miało być i tym razem.

cz6fot1
 Na początek Marcel i ruiny

Aby nasza wyprawa miała sens logistyczny, zaczęliśmy od grodziska w Gieczu. Zanim trafiliśmy do samego grodu, we wsi obejrzeliśmy romański kościół z przełomu XII i XIII wieku, którego patronem jest miedzy innymi św. Mikołaj. To był jednak zaledwie tylko przedsmak, tego co zaraz mieliśmy zobaczyć. Gród w Gieczu był na przełomie IX i X wieku, potężnym ośrodkiem państwa Księcia Mieszka I, dopiero najazd niedobrego Czecha Brzetysława, zakończył czasy świetności tej piastowskiej warowni (tak a’ propos, czy Czesi przeproszą nas wreszcie za ten najazd?). No dobra może niezupełnie trzeba za niego przepraszać, bo skoro już jesteśmy przy Czechach, a pośrednio przy panu prezesie ZT, to nie wiem czy wiecie, że taki czeski najazd zdarzył się w historii tylko dwa razy. Po raz pierwszy, właśnie za Brzetysława. Po raz drugi wtedy, kiedy pewien brodacz ze Złotego Stoku, zaczął na dużą skale sprowadzać do Polski "najeźdźców" w postaci drewnianych znaczków. Zdecydowanie wolę ten drugi najazd, bo ten pierwszy wiele dobrego nie przyniósł. Niestety dowodem tego są ruiny grodu, a tak naprawdę odsłonięte przez archeologów fundamenty. Całe szczęście, że Giecz, jak i pozostałe miejsca zarządzane przez muzeum na Ostrowie Lednickim, otrzymało całkiem niedawno kasę z dotacji zewnętrznych, która została naprawdę dobrze wykorzystana.

cz6fot2
 Małe muzeum, ale z licznymi zbiorami

Tuż obok wspomnianych ruin, jest wspaniale zorganizowane małe muzeum. Są tam pięknie wyeksponowane artefakty, które archeologom oddała gieczowska ziemia. Warto też zobaczyć rekonstrukcje podgrodzia. Po obejrzeniu chat, zaraz przechodzi chęć narzekania na mały metraż niektórych dzisiejszych mieszkań. Szczególnie mała i szczególnie urzekająca jest chata rybaka, z wychodzącym z domu pomostem w jezioro. Trochę już zadumani i wyobraźnią cofnięci w czasie o ponad tysiąc lat ruszyliśmy w stronę parkingu, by udać się w kolejne miejsce „stałego zakwaterowania” ojca pierwszego polskiego króla, czyli obraliśmy kierunek na Grzybowo.

Obydwie te miejscowości dzielą zaledwie 24 kilometry, które samochodem pokonaliśmy w około pół godziny. Tego czasu jednak nie straciliśmy, bo staraliśmy się obliczyć jak długo z grodu do grodu jechał sam Mieszko. Stwierdziliśmy, że jak się nie spieszył i pozwalał koniowi iść stępa, to mogło to trwać nawet pięć godzin, a jak jeszcze pozwolił sobie po drodze na małe polowanie (które podobno uwielbiał, a również podobno jak głosi legenda podczas jednego z nich dokonał żywota – polecam miejsce i znaczek „Miasto i Gmina Buk – Legenda o drzewie bukowym i Księciu Mieszku I”). No cóż dobrze, że teraz przemieszczamy się troszkę szybciej, bo inaczej taka wyprawa po pięć znaczków trwałaby cały tydzień.

cz6fot3
 Zrekonstruowana brama w Grzybowie

Grzybowo, to całkiem odmienne miejsce niż opisany już Giecz. Podobno był to jeden z najwcześniej założonych grodów księcia. Charakteryzował się bardzo wysokimi wałami obronnymi, których pozostałości sięgają aż 9 metrów, co oznacza, że w ówczesnych czasach mogłyby być o wiele wyższe. Poza tym kształt wałów zbliżony był do kwadratu, a nie jak najcześciej bywało w kształcie koła czy owalu. W tym miejscu również widać dobroczynne działanie banknotów ze znakiem €. Przede wszystkim zrekonstruowano bramę, a wraz z nią połączono wspaniały taras widokowy z którego można podziwiać cały gród. Dokładnie pod tarasem zbudowano pomieszczenia bardzo ciekawego muzeum. Muzeum jeszcze mniejsze od tego w Gieczu, ale pełne niespodzianek, szczególnie fajnych dla dzieci. Jakich – nie powiem – pojedźcie zobaczyć sami. Poza tym po raz kolejny przekonałem się do powiedzenia „tam się coś dzieje, gdzie są ludzie” i nie chodzi tu li tylko o fizyczną obecność jakiegokolwiek człeka. Chodzi mi o człowieka z pasją, człowieka któremu się chce. Wspaniale oprowadziła nas pani, która była w tym dniu wszystkim – bileterką, panią sprzedającą pamiątki i przewodniczką. I ta ostatnia rola jest tej osobie właściwą – naprawdę warto było posłuchać. Aha i jeszcze jedno - tu czeski najazd był i jest tylko w postaci znaczków. Brzetysław, jakoś nie dojechał. Być może dlatego, że w tym czasie grodzisko już samo w sobie podupadało i nie było tak ważnym ośrodkiem władzy Mieszka I.

cz6fot4
 A gdy zapalało się światło, naszym oczom ukazywały się .... eksponaty :-)

Dalszy plan naszej podróży przewidywał wizytę na Ostrowie Lednickim, czyli chyba najważniejszym grodzie tych czasów. Oczywiście mieliśmy także zamiar zwiedzić skansen w Dziekanowicach. Niestety pogoda miała kompletnie inne zdanie na temat naszych planów i już w Grzybowie zaczął z lekka kropić deszcz, a kiedy po zwiedzaniu doszliśmy do auta, po prostu już regularnie lało. Czasu mieliśmy jeszcze sporo i szkoda by było już wracać. Jednak zwiedzanie obiektów będących pod tak zwaną „chmurką”, nie wchodziło w grę. Postanowiliśmy zmienić koncepcję i zdobyć dwa inne znaczki w niedalekim Gnieźnie, gdzie obydwa obiekty są „po dachem”. To była wyśmienita decyzja. Ponieważ w kolejnej wycieczce, podczas której odwiedziliśmy Lednicę, muzeum Pierwszych Piastów i skansen (w tym ostatnim nigdy nie byłem), okazało się, iż na zwiedzanie tych trzech obiektów, trzeba sobie zarezerwować naprawdę dużo… dużo czasu (ale o tym w innym odcinku).

Skierowaliśmy więc koła samochodu w kierunku Muzeum Początków Państwa Polskiego w Gnieźnie. Po dojechaniu na miejsce, powiem szczerze, że miałem mieszane uczucia. Zobaczyłem bowiem typowo socrealistyczny wielki gmach. Zacząłem się zastanawiać, czy wizyta w tym muzeum nie będzie zbyt nudna dla mojego małoletniego syna. Po wejściu okazało się także, że musimy poczekać, bo do sal wystawowych wchodzi się o określonych godzinach… hmmm…. Będzie nuda (tak właśnie myślałem). Jak to bywa w takich przypadkach głupota ludzka (w tym wypadku moja) nie ma granic, a uprzedzenia, to już w ogóle najgłupsza rzecz na świecie. W oczekiwaniu na wejście do muzeum, można obejrzeć ciekawą wystawę eksponatów zlokalizowaną w potężnym holu. Kiedy już zeszliśmy na dół (wystawy są w pomieszczeniach piwnicznych), szybko się okazało, że nie będzie nudno – co więcej, będzie bardzo fajnie i ciekawie. Jest tam kilka sal, które „zwiedza” się w określonej kolejności. W każdej na początku wyświetlany jest kilkunastominutowy film, mówiący o historii Polski i to w systemie 3D! Dlatego przed wejściem do pierwszej sali, zostaliśmy wyposażeni w stosowne okulary. Po każdym seansie zapalało się światło i można było oglądać oryginalne eksponaty, dotyczące czasów wyświetlanych przed chwilą na ekranie. Szczerze polecamy to miejsce. Dzięki świetnym filmom, nie trzeba wiele pokładów wyobraźni, by duchem przenieść się w dawne czasy, a kolekcja zebrana w salach wręcz imponująca. 

cz6fot5
 Wśród jednośladów

Powoli kończył się nasz znaczkowy dzień. Do zdobycia, a przede wszystkim do zwiedzania pozostało nam jedno miejsce – Muzeum Zabytków Kultury Technicznej w Gnieźnie. Niestety straciliśmy prawie pół godziny na poszukiwaniu tego obiektu, ponieważ remont pobliskiej ulicy spowodował zniknięcie drogowskazu do muzeum, a moja „męska duma” nie bardzo pozwalała mi na zasięgnięcie języka od jakiegoś tubylca. Przecież znajdę sam! Ta sama męska duma, zaćmiła mi chyba umysł, bo przecież wystarczyło wpisać w nawigację koordynaty GPS. Samo muzeum znajduje się na terenie byłych koszar wojskowych i pewnie dlatego długo błądziliśmy wąskimi uliczkami wojskowego osiedla. Wreszcie się poddałem i zatrzymałem przy pani spacerującej z (na oko) siedmioletnim wnuczkiem. Okazało się to przysłowiowym strzałem w dziesiątkę, ponieważ wspomniane pachole, dokładnie poinformowało nas gdzie jest muzeum, jakby był tam częstym gościem. I tak chyba było, bo już po wejściu dostaliśmy pozytywnego oczopląsu, a mi zaczęły przypominać się czasy mojej młodości. Już w korytarzu przy kasie można było zobaczyć całe mnóstwo eksponatów, przede wszystkim z czasów pereleowskiej wojskowości.

cz6fot6
 Na motocykl by się wsiadło :-)

Przyjęło nas bardzo miłe małżeństwo. Niestety nie zapisałem sobie imion tych państwa, ale gdzieś w zakamarkach pamięci, świta mi imię Przemek (jeśli się mylę, to bardzo pana przepraszam). Pisze o tych osobach dlatego, że są to niesamowicie fajni i pozytywni ludzie. Całe muzeum jest w ogóle prywatne, a dokładnie jest własnością stowarzyszenia tam istniejącego. Wspaniałe muzeum, które istnieje tylko i wyłącznie dzięki pasji kilkoro ludzi. Eksponaty są odnawiane i doprowadzone do stanu z czasów ich świetności z zachowaniem wszelkich reguł rekonstrukcyjnych. Jak nam opowiadano, nieraz kilka miesięcy poświęcają na znalezienie jakiejś oryginalnej części do auta czy motoru, który poddają renowacji. Tak, tak nie przesłyszeliście się. Samochody, motory, motorowery czy skutery to część muzeum z którego właściciele są chyba najbardziej dumni. I nie ma się co dziwić, bo chyba w żadnym muzeum motoryzacji w Polsce nie widziałem takich eksponatów w takim stanie! Poza tym wiele eksponatów używanych drzewiej w naszych domach, co dla pokolenia lat 50, 60 70 i 80 – tych, jest cudownym powrotem myślami do dni dzieciństwa, kiedy mama używała w kuchni ręcznego młynka do kawy, słuchając przy tym niejakiego pana Fogga z winylowych płyt, a tata w tym czasie na podwórzu remontował swoją Syrenkę, czy inny motoryzacyjny produkt socjalistycznej myśli technicznej.

Dużo czasu spędziliśmy w tym muzeum, tym bardziej, że właściciele pozwalają siadać, na przykład, na motorach, by zrobić sobie fajną fotkę, więc syn poddał się temu szaleństwu z pełnym zaangażowaniem. Jednak po zakończeniu zwiedzania, od razu nie opuściliśmy gościnnych murów, ponieważ po powrocie do kasy, wydaliśmy się w przemiłą i długą rozmowę ze wspomnianym małżeństwem. Naprawdę wspaniali ludzie, którzy chyba potrafią rozmawiać z każdym. Dowodem na to jest to, iż bardzo umiejętnie wciągnęli do rozmowy, również mojego syna, a jak pewnie wiecie, nie zawsze jest w tym temacie łatwo z dwunastolatkami.

cz6fot1
 ... no to jedziemy ...

Niestety w tej ogromnej beczce miodu, znalazła się też spora łyżka dziegciu. Oj, uwierzcie mi, że trudno było mi przełknąć tę gorycz. Bowiem jak zwykle w pewnym momencie zagaiłem rozmowę na temat naszych znaczków. Pytałem, czy dużo jest znaczkowych turystów, jak schodzą im znaczki, czy są zadowoleni itd, itd. Ze znaczków zadowoleni są bardzo. Bardzo im się podoba sama idea znaczków turystycznych, ale… i tu właśnie znalazła się ta cała chochla gorzkiej substancji. Bowiem Przemek (kurde, mam nadzieję, że tak właśnie miał na imię) zapytał mnie o to, dlaczego niektórzy z nas przychodzą kupić znaczek i zaraz robią w tył zwrot, by zniknąć za drzwiami. Jak zawsze w takich sytuacjach, starałem się zminimalizować wagę „przestępstwa”, mówiąc że to pewnie wyjątki i że czasem tak się zdarza… Jednak moje wyjaśnienia nie dały efektu, ponieważ usłyszałem, że niestety nie są to wyjątki. To jeszcze nic. Gwoździem do trumny było kolejne wypowiedziane zdanie, które brzmiało mnie więcej tak: „… a już najbardziej kuriozalna sytuacja zdarzyła mi się kiedy przyszedł jeden pan i kupił dziesięć znaczków, twierdząc że dla kolegów…”. Ludzie! Kto tak robi? Przecież to kompletnie wypacza całą wspaniałą ideę znaczków turystycznych! (Przy okazji - przy otwarciu Stacji Stefanowo, podobno też była taka sytuacja. Byłem w te otwarcie i w znaczek mocno zaangażowany. Niestety o takiej sytuacji dowiedziałem się za późno, bo dopiero pod koniec imprezy otwarcia Kolejowej Izby Pamięci. Chociaż może i dobrze – dobrze dla tego, kto te 10 znaczków kupował). Mam pytanie. Chcecie by w naszym kraju przybywało znaczków? Żeby co roku były bite rekordy w liczbie nowych znaczków? Żebyśmy jak najszybciej stali się druga siłą na światowej mapie znaczków turystycznych? Jeśli tak, to proszę nie bądźcie tylko i wyłącznie zbieraczami znaczków, tylko znaczkowymi turystami. Tworząc znaczek mówimy, że dzięki temu kawałkowi drewna, będą przyjeżdżać turyści, którzy kupią bilet, zwiedzą, zamieszczą na stronie komentarz zachęcając w ten sposób innych turystów. Kiedy jednak zdarzają się takie „kwiatki” stajemy się trochę mało wiarygodni, a to chyba nie jest dla nas wszystkich korzystne. Miałem nadzieję, że już w swoich felietonach nie będę o tym wspominał… a jednak… trochę przykro, czasem trochę wstyd. Ja jednak w nas wszystkich wierzę i wiem, że w tym zakresie się mocno poprawimy. O co bardzo, ale to bardzo proszę.

Bobik

P. S. I jeszcze jedno – Wielkopolska w tym roku nie powiedziała jeszcze ostatniego zdania!